Urządzenie, którego istnienie ciężko zrozumieć.
iPody touch piątej, szóstej i siódmej generacji na pierwszy rzut oka wyglądają jak iPhone 5, ale brak głośnika do rozmów nad ekranem, smuklejsza, zaokrąglona bryła i tył wprost pokazują, że to nie jest iPhone. Z zewnątrz jedyną różnicą między piątą a szóstą generacją jest brak guzika na smycz na tyle obudowy, ale konstrukcyjnie są identyczne.
Niby touch jest przedstawicielem rodziny iPodów (i ostatnią serią z tym kultowym logo, produkowaną aż do 2022 roku), ale de facto nie jest to dedykowany odtwarzacz muzyczny. Ot, taki zubożony iPhone 6, gdzie muzyka to tylko aplikacja.
I tu się pojawia problem z tym urządzeniem. Z jednej strony krzyczy, że ma iOS, obsługuje Wi-Fi i Bluetooth, ale z drugiej bateria na to nie pozwala.
Do kogo to próbuje trafić?
Nie jest to dedykowany odtwarzacz, nie posiada klawiszy do sterowania muzyką, a układ odpowiedzialny za przetwarzanie dźwięku jest taki sam jak w iPhone 5 i 5C.
Klienci szukający takiego urządzenia zostaną przy starszych iPodach albo poszukają czegoś u konkurencji. Sam wolę używać zmodyfikowanego iPoda mini.
Ci, którzy chcą korzystać z bezprzewodowych słuchawek lub/i serwisów muzycznych takich jak Spotify czy Apple Music i tak już mają telefon, który dodatkowo oferuje
o wiele dłuższy czas działania na baterii. Po co drugie urządzenie, które oferuje jeszcze mniej?
Wspomnę, że iPod touch (6 gen.) z włączonym Wi-Fi i synchronizacją nie jest w stanie wytrzymać 4 dni w stanie spoczynku. Przy faktycznym używaniu, z włączonym ekranem, czas pracy zawodzi.
Dodatkową głupotą jest brak procentowego wskaźnika stanu naładowania baterii, bo „tak przecież iPody miały”. Z tym, że iPodem to coś nie jest.
Specyfikacja:
Gra i trąbi zespół Kombi
© 2020-2024 Matlaw the Geek
Jakiekolwiek prawa ostrzyżone